Dokładnie dzisiaj mija ćwierć wieku od śmierci Gracjana Bojara-Fijałkowskiego, historyka i pisarza, doskonale nam znanego jako autor koszalińskich legend i podań, które jak pamiętam były lekturą w pierwszych klasach podstawówki. Dodatkowo za parę dni nasze miasto formalnie poszerzy się m.in. o dzisiejsze sołectwo Jamno, tak więc łącząc te dwa wydarzenia, chciałby Wam zaproponować lekturę tytułowej baśni, której treść i ilustrację zaczerpnąłem z książki „Legendy o Koszalinie” wydanej przez SPK.
—
Był to rok klęski i nieurodzaju. Padające przez całe lato deszcze niszczyły plony. Gniło zboże na polach i trawy na łąkach, a skoszone siano pływało w rozlewiskach wody. Pod strzechy mieszkańców Jamna, Łabusza i innych wiosek, rozrzuconych wzdłuż morskiego wybrzeża, zajrzała bieda. Każdego ranka skoro świt wychodzili ludzie z domów i spoglądali bezradnie w górę. Wiatr gnał od morza strugi siekącego deszczu – niebo było czarne, nabrzmiałe grubą warstwą chmur.
– Niedługo wszystko nam zmarnieje! – mówili między sobą. – Gdy przyjdzie zima, nie będzie chleba dla ludzi ni karmy dla zwierząt.
– Już teraz ryczą z głodu. Nie wypędzisz ich z obór w taką wodę…
– Co tu robić? – pytali jedni drugich.
– Nic! Trzeba czekać, może się kiedyś wypogodzi! – odpowiadano bez wiary w słowa.
– Ale wtedy nie będzie co zbierać!
– Przyjdzie głód, oj, przyjdzie!
Słuchały ludzkich narzekań karzełki, które od niepamiętnych czasów mieszkały w głębi starego kurhanu, położonego przy drodze z Jamna do Łabusza. Mieszkańcy tych stron wiedzieli o ich istnieniu i nazywali małych człowieczków Julkami. Nikt ich jednak na własne oczy nie oglądał – a to dlatego, że nie chciano zakłócać im spokoju, ponieważ były bardzo płochliwe. Obcy człowiek, który znalazłby się przypadkiem w pobliżu owego kurhanu, nigdy by nie dostrzegł starannie ukrytych wejść, znajdujących się na wzgórku tuż pod sosnami. Wejścia te – małe okrągłe otwory – prowadziły do podziemnej siedziby karzełków.
Natomiast obcy człowiek z łatwością mógłby zauważyć niewielki staw, otoczony wokoło kamieniami i położony tuż obok drogi. Nikt by mu jednak nie powiedział, że stąd karzełki czerpią wodę dla potrzeb swego podziemnego gospodarstwa. Kiedyś przejeżdżali tędy rycerze z koszalińskiego grodu i chcieli napoić konie, ponieważ było bardzo gorąco. Ostrzeżono ich natychmiast, aby tego nie czynili, gdyż woda ze stawu nie nadaje się do picia ani dla ludzi, ani dla zwierząt. Omijali więc rycerze niegościnne miejsce. Mieszkańcy Jamna i Łabusza utrzymywali w tajemnicy istnienie Julków. Nie pozwalali nawet dzieciom bawić się w pobliżu kurhanu. Dobre karzełki otaczały bowiem opieką okolicznych gospodarzy. W czasie głodu i klęsk zawsze przychodziły im z pomocą dzieląc się zapasami żywności zgromadzonej w podziemnych spichlerzach. Dlatego po każdorazowych żniwach nie grabiono z pól wszystkich kłosów, aby niewidzialni dobroczyńcy mogli uzupełnić swoje zasoby.
Skończył się wreszcie okres szarugi. Odpłynęły chmury, ciepłe promienie słońca osuszyły zalane wodą pola. Jednakże pogoda przyszła zbyt późno -zczemiałe i porośnięte zboże nie nadawało się już do niczego, nawet na ściółkę dla bydła. Zbiory innych płodów zapowiadały się również nie najlepiej. Wszystkim było wiadomo, że nadchodząca zima przyniesie ze sobą głód. Zebrały się więc karzełki na naradę. Wyszły ze swego oddalonego ukrycia, siadły na kamieniach otaczających staw i zaczęły rozważać, jak pomóc dobrym ludziom.
– Słuchajcie! – rozstrzygnął sprawę najstarszy z rodu Julków. – Obliczyłem dokładnie nasze zapasy. Mamy dość żywności na całą najbliższą zimę i następne lata. Pomóżmy biedakom, którzy przez całe życie ciężko pracująna kawałek chleba, nikomu krzywdy nie czynią i zawsze o nas pamiętają!
– Zgoda, wszyscy się zgadzamy! – odezwały się liczne głosy. – Zawsze byliśmy ich przyjaciółmi i nie powinniśmy zostawiać ich w potrzebie.
Gdzieś z oddali dobiegł turkot wozu, jadącego drogą z Jamna do Łabusza. Julki zerwały się z kamieni i natychmiast zniknęły w głębi kurhanu. Nadeszła zima. Opadły liście, zasnęły drzewa w lesie. Mróz ściął lodem powierzchnię jeziora jamneńskiego. Ustały prace w polu, przerwano połowy ryb. Ludzie zaczęli przymierać głodem. Najbardziej jednak dokuczała bieda pewnej staruszce, mieszkającej na samym skraju wioski Jamno. Nie miała krewnych, żyła sama jedna na świecie. Wiek i choroby odebrały jej siły do pracy, toteż często musiała korzystać z pomocy sąsiadów, czasem nawet jałmużny. Dobrzy ludzie pamiętali o niej. Nie tylko obrabiali należący do niej kawałek roli, ale od czasu do czasu ktoś przyniósł kobiecinie opałkę mąki na placki, niekiedy nawet owiniętą w płótno osełkę masła – inny znów urąbał drewna pod kuchnię, żeby nie musiała zbytnio się trudzić. Teraz jednak było szczególnie trudno i sąsiedzi nie mieli czym się dzielić. Toteż staruszka nie dziwiła się niczemu i z pokorą znosiła swój ciężki los. Pewnego ranka tak biedaczka zasłabła, że nawet nie miała siły wstać z łóżka.
– Już mi chyba zemrzeć przyjdzie – pomyślała bez żalu. Mimo to ostatkiem sił podniosła się, ażeby napalić pod kuchnią. Małe okienka były pokryte szronem i przepuszczały niewiele światła do wnętrza izby.
– Jakże mi ciemno w oczach – szepnęła. Zachwiała się na nogach i byłaby upadła, gdyby się nie oparła o krawędź stołu. Nagle…
– Skądże się to wzięło? – zawołała drżącym głosem.
Na stole leżał bochenek świeżego chleba. Dotknęła go skostniałą dłonią – był jeszcze gorący, jakby wprost z pieca wyjęty. Tuż obok stała miska z przegotowanym mlekiem. Rozejrzała się wokoło, myśląc, że ktoś z sąsiadów wyświadczył jej tę przysługę. Chciała podziękować za okazaną pomoc. Ale w izbie nie było żywej duszy. Uchyliła drzwi prowadzące do sieni. Na podłodze widać było smugi nawianego w nocy śniegu, którego nie naruszyła ludzka stopa. Wówczas staruszka domyśliła się, komu zawdzięcza tę niespodziewaną pomoc.
Wielu jeszcze biedakom pomogły dobre karzełki. Za to następnego roku była piękna pogoda, dopisały zbiory i Julki mogły odnowić zapasy, którymi w ciężkich czasach dzieliły się z mieszkańcami Jamna i Łabusza.
54.194322
16.171491